sobota, 3 października 2009

Wsiąść do pociągu...

Wracałam dzisiaj do domu przedpołudniowym pociągiem z Warszawy.
Nigdy nie jechałam o tej porze w sobotę w tym kierunku i wydawało mi się, że w pociągu będzie pełen luz.
Tłok jest rano, ale do Warszawy.
Jechałam tramwajo - pociągiem, który właśnie przyjechał z Łodzi.
Po kilkunastominutowym postoju pociąg wraca do Łodzi, potem znowu do Warszawy i tak kilka razy dziennie.

Tymczasem jeszcze ludzie nie wysiedli, a już pociąg zapchał się chętnymi do podróży.
Na szczęście byłam w grupie przodowników, więc siedziałam przy oknie i nikt mi się nie kiwał nad głową przez całą drogę (obsypując okruchami jedzonej bułki).
Taki konsumujący osobnik właśnie stał obok w przejściu.

Nie czytałam i nie rozwiązywałam krzyżówek, bo przeszkadzał mi gwar rozmów.
Z konieczności dowiedziałam się różnych (zupełnie mi nieprzydatnych) wiadomości o różnych, nie znanych mi ludziach i układach.

Jak to w powieściach czasami bywa próbowałam zgadywać cel podróży niektórych.
Tata jadący sam z synkiem - ok. 7-8 lat.
Mama pomachała, ale została na peronie., może więc jechali na wystawę komiksów.

Trochę ludzi to pewnie kibice, jadący na mecz naszych siatkarek - szkoda, że mecz o finał przegrany.

Wszystkich jednak przebijała młoda para (ale na stopie koleżeńskiej) - wyglądających na trzydziestolatków, bo dość głośno rozmawiali całą drogę.

On - dużo czasu poświęcił na objaśnianie Jej (i nam przy okazji) jakich błędów nie należy popełniać przy stole, jak jeść prawidłowo i wykwitnie, jaką On dostał surową szkołę w tym zakresie i w ogóle, że społeczeństwo schamiało.
Ona też się wykazała wiedzą, wtrącając kilka informacji, m.in. o roli pani ambasadorowej na przyjęciu.
Potem trochę obgadali znajomych, ale niegroźnie.
Następnie On stwierdził, przy okazji tego sympatycznego obgadywania, że sam jest trochę próżny.
Kolejny temat ich rozmowy to wymiana poglądów o charakterze artystycznym, trochę szpanu o deserach w barze sushi przy okazji bywania w Metropolitan Opera oraz twórcze wizje o projekcie na przykład podróż we wnętrzu fortepianu.
Jednak on stwierdził, że to całkowicie nierealne - chyba, żeby zatrudnić jakiegoś zajeb.....go producenta fortepianów (tu rzucił fachową nazwą).
To popularne w niektórych środowiskach słówko bardzo nie pasowało do wizerunku obytego w świecie erudyty, jakim czarował swoją towarzyszkę podróży - wręcz niemiło zazgrzytało (jak na szkle).

Jechali do Łodzi prawdopodobnie na jakąś artystyczną imprezę typu wystawa, pokaz, koncert, prezentacja, a najpewniej instalacja (nie mylić z elektryczną).

Szkoda, że ten brylujący intelektualista nie pomyślał, że może i nauczono go jeść "kulturalnie", ale jego zachowanie w pociągu już w tej kategorii się nie mieści.
Powinien przecież wiedzieć, że głośna rozmowa przez 1,5 godziny w zatłoczonym pociągu jest przymusowo wysłuchana przez innych pasażerów.
Może z wyjątkiem tych, którzy mieli w uszach słuchawki, a z odtwarzaczy dudniła im muzyka.

Na końcu podróży On mnie całkowicie zaskoczył.
Pociąg już wjeżdżał na nasz stary, odrapany, mały dworzec Łódź - Fabryczna (wkrótce do całkowitej przebudowy) - wszyscy zerwali się z miejsc i szybko ubierali, jakby to miało przyspieszyć ich wyjście z wagonu.

A On do Niej: "Jak ja lubię Łódź!!!"

Przyznaję - takiego stwierdzenia się nie spodziewałam.